Ważne rzeczy w cenie!

Druk Jul czyli „królestwo smoka” - RELACJA Z PODRÓŻY

Powrót do listy aktualności
Szczęśliwy Bhutan i Yeti. Wylądowaliśmy na lotnisku w Paro położonym w głębokiej dolinie pośród majestatycznych wzgórz okrytych bujną roślinnością. Tajemnicze królestwo, niesamowite Himalaje spowite w obłokach. Jesteśmy w Bhutanie, w kraju z innej planety. Już pierwsze kilometry przejechane w tym zakątku świata utwierdzają nas w tym przekonaniu. Brakuje nam wszechobecnych bilbordów, za to bardzo schludne, zwykle piętrowe domy przyozdobione są na jasno otynkowanych ścianach malowidłami gigantycznych penisów w stanie wzwodu i trochę rzadziej wizerunkami smoków. To właśnie smok jest symbolem kraju, którego nazwa własna brzmi Druk Jul czyli „królestwo smoka”, penisy zaś są niewinnym i powszechnie prezentowanym symbolem płodności. Nikt nie pamięta od kiedy ten kraj jednoczący wiele odrębnych plemion mimo braku królów jest królestwem. Monarchią stał się dopiero w 1907 roku, po tym jak Rada Mnichów Buddyjskich oddała dobrowolnie od stuleci władzę sprawowaną nad feudalnie ciemiężonym ludem. Młody, piąty z kolei król tej samej dynastii, wykształcony w USA światły monarcha zmienił na początku XXI wieku swą absolutną władzę dając swym poddanym namiastkę demokracji w postaci monarchii konstytucyjnej. Jest uwielbiany przez naród, który w paru zaledwie pokoleniach przeszedł drogę od zniesionego w połowie XX wieku niewolnictwa do nieśmiałego internetu i telewizji, która nie była tu znana do 1995 roku. Przywiązanie do tradycji jednak pozostało i nikt na ważne spotkanie nie odważy się założyć garnituru kiedy najelegantszym męskim strojem oficjalnym jest „gho” przypominającym nieco szlafrok z wielkimi białymi mankietami oraz przewieszonym przez ramię jedwabnym szalem. Tradycja jednocząca tych ludzi rozdzielonych wysokimi górami i przełęczami to przede wszystkim buddyzm, wszechobecny, żywy i żarliwy, choć przepełniony mieszanką demonów, świętych i lokalnych obrzędów wchłoniętych przez silną religię, która dotarła tu z Tybetu w czasie wielu wojen i potyczek na przestrzeni wieków. Pozostały po nich „dzongi”, warowne świątynie zachwycające potęgą i niezliczone świątynie i klasztory, do których każda rodzina do dziś z radością wysyła jednego z synów, aby pełnił świętą powinność mnicha, zdobywając przy tym powagę środowiska i wykształcenie. To szansa edukacyjna, bo do dziś 57% społeczeństwa jest niepiśmienna. Bhutańczycy mówią, że edukacja i służba zdrowia to marzenie obecnej monarchii bo 30-letni król nie przywiązuje wagi do zbytku i ma tylko jedną żonę (jego ojciec ma 4, które są siostrami), mieszka w zwykłym domku, a nie w pałacu i otwiera ten do niedawna kompletnie zamknięty świat dla turystów dających pracę i dochody. Zadziwia powszechna i bardzo poprawna jak na Azję znajomość języka angielskiego. Nawet szkoły buddyjskie prowadzą część zajęć w języku angielskim. Łatwo więc nawiązać kontakt, porozmawiać, o coś zapytać, tym bardziej, że wszyscy są uśmiechnięci i wydają się być zadowoleni z tego, co mają. Tak, z pewnością są szczęśliwi, bo poprzedni król, aby uporać się z kłopotliwymi wyjaśnieniami zamiast wskaźnika Produktu Krajowego Brutto wprowadził jego bhutańską wersję: Szczęście Narodowe Brutto i w tej klasyfikacji Bhutan przoduje na świecie. Szkoda, że byliśmy tu tak krótko. Startujemy z lotniska w Paro i też jesteśmy szczęśliwi, bo samolot zaraz po wciągnięciu podwozia wykonuje ostry skręt w prawo unikając zderzenia z górą wyrastającą naprzeciw pasa startowego. Tylko jednego nam żal. Nie spotkaliśmy Yeti, a to właśnie tu we wschodnich Himalajach, pośród dwudziestu siedmiotysięczników ukrywają się Ci tajemniczy potomkowie pierwszych mieszkańców Bhutanu. Bhutańczykom trzeba wierzyć!