Ważne rzeczy w cenie!

NEPAL, "kraj na dachu świata" - RELACJA Z PODRÓŻY

Powrót do listy aktualności
To może dziwne, ale Nepal kojarzy mi się z wieczornym wyjściem na gwarne miasto, zręcznym wymijaniem pieszych motocykli, i rowerowych rikszy, aby dotrzeć do jednej z lokalnych restauracyjek. Nic specjalnego, kilka krzeseł i stolików i garkuchnia wystawiona przed lokal, aby przechodnie mogli z bliska obejrzeć kulinarne mistrzostwo szefa kuchni. Najlepsze dopiero przed nami. Zachwycona naszą obecnością gospodyni serwuje mo-mo. To pierożki z pikantnym warzywnym lub mięsnym nadzieniem nasączonym rosołowym wywarem. Po prostu pyszne! Otwarty na przestrzał lokal pozwala obserwować mix kultur, kolorów i strojów. W powietrzu unosi się mieszanka intensywnych orientalnych zapachów. Wokół słychać gwar różnorodnych dźwięków i języków. Kathmandu wieczorem pulsuje orientalnym klimatem. Spacer wąskimi uliczkami jest magicznym przeżyciem dla spragnionych egzotyki turystów. Nawarowie, Gurkhowie, Szerpowie, Tybetańczycy, Hindusi to tylko nieliczni spośród siedemdziesięciu odrębnych grup zamieszkujących ten „kraj na dachu świata”. Kiedyś tędy biegły szlaki handlowe między Indiami i Chinami. Dzisiaj królują sklepiki z podrabianymi antykami i autentycznymi pamiątkami. Jedziemy z Kathmandu w kierunku Parku narodowego Chitwan. Przełęcz ledwie na wysokości …., ale jazda - „bez trzymanki”. Setki wiraży i zakrętów śmierci (dosłownie – widzimy po drodze auta w rowach, wywróconą ciężarówkę i czołowe zderzenie autobusów). W ostatniej chwili zjeżdżamy na własny pas po wyprzedzeniu kolejnego marudera, na żyletkę mijając się z jadącym z naprzeciwka ciężarowym marki TATA. Mamy wrażenie, że ktoś, kto zamawiał kolację, zrobił to przedwcześnie. Czysta adrenalina. Uff...Kolacja jednak się udała. Do Parku dojeżdżamy pod wieczór. To dobra pora. Słonie, dopiero gdy nie ma skwaru mogą ponieść nas na safari nic nie robiąc sobie z 5-osobowego obciążenia. Oglądamy dziesiątki pasących się sambarów i saren. Jest nadzieja na tygrysa bengalskiego mamy nadzieję, bo to przecież posiłek tygrysów. Pod nogami naszego słonia. przemyka nam ocelot, ale to nie takiego kota chcemy. Na osłodę możemy się przyjrzeć jak dwa samce sambara walczą o zgodnie czekający harem samic. Wielki dziki bawół azjatycki, nosorożce azjatycki z jednym rogiem i pofałdowaną grubą skórą przywodzącą na myśl zwierzęta z epoki dinozaurów. Znowu pędzimy nad urwiskiem. W głębokim kanionie widać jak jak dziesiątka śmiałków pokonuje na pontonie kolejną kaskadę rwącej górskiej rzeki. Szkoda, że brak czasu nie pozwala nam na pokonanie części trasy w ten ekscytujący sposób. No cóż na Mt Everest też nie będziemy mogli się wspinać. Koniecznie jednak chcemy go zobaczyć w czasie jednego z przelotów. Zawsze dbamy o to, aby przy odprawie dostać miejsca z odpowiedniej strony samolotu. Często chmury opierają się o wyniosłe Himalaje. Wreszcie się udaje. Nadchodząca burza trochę przesłania widok, ale jest! Jest na wyciągnięcie ręki. Zabytki klasy zerowej na każdym kroku. Starówki trzech stolic o nieprawdopodobnie autentycznej historycznej zabudowie. Każda większa od Starego Miasta w Krakowie. I jeszcze wielka atrakcja, z której słynie jeden z pałaców na Durbar Square w Kathmandu. Kumari. Żywe wcielenie bogini, dziewczynka wybierana na podstawie kilkudziesięciu kryteriów i badań, które pozwalają stwierdzić niepodważalnie iż to jest właśnie reinkarnowana bogini, po wyborze pełniąca tę rolę do osiągnięcia dojrzałości. Dla wybranych turystów (w tym dla nas) staje w oknie i spogląda na nas z wyższością bóstwa. W hinduistycznej świątyni Swayambunath można z bliska obejrzeć autentyczną ceremonię kremacji zmarłych na stosie z drzewa sandałowego i niesamowity obrządek towarzyszący temu w naszej kulturze smutnemu, a w hinduizmie całkiem radosnemu wydarzeniu. Dzielnice diaspory tybetańskiej żyjącej swoimi własnymi zwyczajami i tylko wspólna modlitwa polegająca na kręceniu młynkami modlitewnymi z ukrytymi wewnątrz tekstami mantry buddyjskiej przypomina, że kraje połączyła w przeszłości religia.